Krótka historia jak być ludzkim rodzicem, czyli przytulamy też dzieci duże.

MOJE LATO

Lato w pełni, plaża, góry, jeziora, wyjazdy, podróże, walizki, materace, rowery. Uwielbiam ten zgiełk przygotowań przed wyjazdem wakacyjnym. Czekamy cały rok na upragnione wakacje, te dwa tygodnie słońca, ciepła, relaksu po prostu bajeczny czas… Moje obserwacje w tym roku poczyniłam nad polskim wybrzeżem, naszego Bałtyckiego Morza. Pogoda, na razie, nie zapeszając, mnie rozpieszcza, choć szału nie ma ważne, że nie leje. Może mam wymagania zbyt wysokie, bo polskie słońce nigdy nie będzie hiszpańskim, ale polizało ciało a brąz lekko się zarumienił, pojawił tu i ówdzie. Wracając do naszej plaży nad Bałtykiem. Mam zaawansowaną alergię na ludzi, więc wybrałam spokojną mieścinkę, gdzie nie ma kramów z chińskimi dobrociami, budek z goframi, hot dogami i inną zmieloną padliną. Wczasowiczów jak na lekarstwo, dzieci krzyczących umiarkowanie mało, młodzieży spuszczonej ze smyczy brak. Można rzec, że dla mojej autystycznej duszy raj. Dzieci moje dzielnie maszerują na plaże ok. 3 km (uroki owego miasteczka: daleko od morza, więc tłumów nie ma, bo leniwe społeczeństwo łazić z parawanem nie będzie). Sielski czas, wakacje płyną. Historia zdarzyła się w piękny słoneczny dzień. Rozbiliśmy nasze obozowisko, namioty, parawany, baseniki, łopatki, walizka jedzenia, jedno jest pewne nie zginiemy na plaży z głodu ani wyziębienia.

AKCJA RATUNKOWA

Rozkoszuję się kąpielą słoneczną, nabieram temperatury, oko trenuje i z błogiej ciszy budzi mnie przeraźliwy płacz dziecka. Myślę: nie może być, jakaś nawiedzona rodzina i płaczący berbeć, dlaczego koło mnie, czy nie mogą iść dalej, cała plaża wolna, a może wysłać to dziecko na pontoniku do Szwecji?? Krzyk się zmagał więc leniwie otworzyłam oko. Ukazał mi się widok: platynowa blondyneczka ok. 6 lat biegnie ciągnąc za sobą taką samą blondyneczkę w spaźmie krzyków i szlochów, za nimi kobieta krzyczy: stójcie, stójcie… Myślę sobie: a było dawać tyle cukru tym dzieciakom? Za chwilę kolejna myśl, co ma mi moje ego popieścić: jak dobrze, że moje dzieci takie normalne (dla niewtajemniczonych: moja córka jest niepełnosprawna i uważam, że jest bardziej pełnosprawna niż niektóre dzieci „zdrowe” moich znajomych…) dzieci przebiegły, kobieta w szale za nimi. Pobiegły dalej, uff. Nic bardziej mylnego. Kobieta zauważyła, że oko rzuciłam na nią więc wróciła do mnie i w rozpaczy woła: pani pomoże mi złapać te dziewczynki. Po moim plażingu: naważyłaś piwa to sama je pij, co ja będę ratować cudze kłopoty. Pani zdążyła rzucić, że to nie jej dzieci i że biegły plażą same. Masz ci los, instynkt ratujemy świat odezwał się we mnie w setne sekundy (czasem jestem zła, że mam go za dużo). Po chwili dogoniłam dziewczynki złapałam za ręce i niegrzecznie pytam: Gdzie wasza matka łobuzy? Dziewczynki w histerii, w spazmach wiją się i chcą uciekać. Jedna spryciula się wyrwała i w długą. Złapana za nogę poległa jak długa na piasku. Mówię już spokojniej do dziewczynek, że nic im nie zrobię (chociaż pierwsza myśl uduszę i zakopię), że muszą się uspokoić i poszukamy ich mamusi. Pani, która ich goniła powiedziała, że dziewczynki biegły same po plaży od strony zachodniej. Gdy dzieci ochłonęły, przestały przeraźliwie piszczeć przedstawiły się: Amelka i Oliwka, na pytanie gdzie mamusia pokazywały kierunek przeciwny z którego przyszły. Muszę nadmienić, że nasza miejscowość jest położona ok. 4 km między sąsiednimi. Dziewczynki mokre i zapłakane co chwilę wpadały w płacz krzycząc: puść mnie, chcę do mamy. Na plaży w najbliższej okolicy były tylko trzy obozy wczasowiczów, więc na szczęście zbiegowiska nie było. Pani, która jako pierwsza podjęła wyścig za dziewczynkami, ja i jeszcze jedna kobieta, która widziała całą dramatyczną scenę rzucania dziewczynek na piasek, przyłączyła się do akcji ratunkowej. Wraz ze mną urlop spędza koleżanka ze swoimi pociechami. Cztery kobiety, nasze dzieciaki i dwa brzdące błąkające się po okolicy, na szczęście nie lało. Pełna mobilizacja sił. Koleżanka przenosi nasz obóz bliżej mnie i uciekinierek, pani goniąca szuka ciastek, chusteczek, pani która dołączyła jako ostatnia organizuje pomoc. Czekamy na plaży 15 min w nadziei, że zobaczymy zaraz biegnącą mamusię co poszukuje swoich księżniczek. Niestety nic takiego się nie zadziało. Pada pomysł, może iść na plaże strzeżoną tam powiadomić ratowników. Niestety to przeciwny kierunek niż ten z którego przybiegły dziewczynki i ponad 2 km. Proponuję telefon na 112. Po pół godzinie na plaże zjawia się patrol policji. Dziewczynki zdążyły się uspokoić, nawet zaczęły się bawić z naszymi dziećmi, zjadły ciastka. Niestety dzieci były zbyt małe, aby znać miejsce swojego wypoczynku, jedynie znały imiona rodziców. Panowie policjanci zaczęli dzwonić po okolicznych posterunkach policji zawiadamiając kolegów o znalezisku. Akcja nabrała tempa, zaczęto szukać rodziców. Nikt nie zgłosił zaginięcia dzieci. Cisza.

(NIE)SZCZĘŚLIWY FINAŁ 

Po dwóch godzinach wreszcie znaleźli się rodzice w miejscowość oddalonej o 4 km od naszej plaży. Rodzice siedzieli w barze przy plaży, nie szukali dzieci. Po trzech godzinach rodzice dotarli na plażę. Siedząc na plaży z innymi kobietami rozmawiałyśmy o tym jaki stres musi przeżywać matka, której zapodzieją się dzieci. Plaża, mnóstwo ludzi, woda o nieszczęście łatwo. Nasze czarne scenariusze krążyły wokół uprowadzeń i handlu dziećmi. Dywagowałyśmy o tym co my byśmy zrobiły gdyby nasze dzieci zginęły. Nakręcając się wzajemnie w dramatycznych historiach, zasłyszanych i zmyślonych snułyśmy horrory naszych wakacyjnych lęków. Dziewczynki jak wspomniałam były zajęte zabawą i nie słyszały jak nowo poznane ciocie opowiadają o handlu narządami. Pojawili się rodzice. Moje zdumienie a wręcz agresja do nich nie miała granic. Państwo weszli sobie na plażę spacerowym krokiem. Nasza eskorta policyjna przeprowadziła z nimi rozmowę. Dziewczynki widziały rodziców wchodzących na plażę i rozmawiających z policją, nie podbiegły do mamusi i tatusia za którymi tak płakały, bawiły się w najlepsze. Matka podchodząc do nas rzuciła oschłe: i co się nie pilnujecie? 4 latka i 6 latka były szarpnięte za rękę i powłóczone w stronę wyjścia. Moje współtowarzyszki akcji, gdyby nie policja wydrapałyby oczy tej kobiecie i temu tatusiowi. Ojciec na odchodne rzucił nam, że przecież nie przywiąże sobie dzieci do szyi a on też jest na wakacjach. Mój syn skwitował akcję: nawet mama ich nie przytuliła. Morał z historii taki: ile potrzeba osób do złożenia namiotu plażowego? Jedna położna i jeden policjant.

Dr n. o zdr. Monika Jodłowska
położna, certyfikowany doradca laktacyjny

Share This